Assassin’s Creed Origins
Od kiedy pamiętam, zawsze interesowałem się starożytnością. Nie jestem pewien, czy moje zauroczenie tą epoką rozpoczęło się w chwili pierwszego kontaktu z komiksami opowiadającymi o przygodach niezwyciężonego Gala Asteriksa, czy może z nałogowego oglądania wyświetlanych niegdyś w niedzielę w TVP2 filmów historycznych („Spartakus”, „Kleopatra”, „Ben Hur” itp.), których akcja osadzona była często w omawianym okresie. Jedną w niewielu książek, których przeczytanie wymuszono na mnie w liceum i którą wspominam z ogromnym sentymentem, jest legendarna pozycja C.W. Cerama zatytułowana „Bogowie groby i uczeni”. Opowiada ona historie odkryć archeologicznych i poszukiwań skarbów pochodzących w ogromnej większości właśnie z okresu starożytności. Opisana powyżej fascynacja sprawiła, że do „Assasin’s Creed Origins” siadałem z ogromną ciekawością.

W tym miejscu chciałbym wspomnieć, że tekst ten nie ma w zamierzeniu być recenzją wspomnianej gry. Potraktuj go drogi czytelniku, jako spisany swobodny przepływ myśli autora, koncentrujący się na pewnych obszarach rozgrywki szczególnie mnie interesujących. Inne cechy tej pozycji, być może istotne z punktu widzenia graczy lub oceny gry, zostały niecelowo lub całkiem celowo pominięte.
Zacznijmy więc od kwestii, które umieszczam w mentalnym worku oznaczonym etykietą z napisem „Wady”.
Skórka na Wiedźmina
Pierwszą kwestią, która rzuciła mi się w oczy po rozpoczęciu zabawy, było niezwykłe podobieństwo rozgrywki to tej, dostępnej w grze studia CD Projekt RED. Złośliwi mogliby stwierdzić, że egipska przygoda naszego zabójcy to po prostu „Wiedźmin” przeniesiony w inne realia. Szczerze mówiąc, trudno byłoby się z nimi spierać. Nie będę w tym miejscu wymieniał oczywistych podobieństw obu gier. Ktokolwiek zagra – szybko zorientuje się, co i jak. Oczywiście dla osób lubiących ten sposób zabawy nie będzie to w żadnym wypadku wada. Osobiście wydaje mi się jednak, że inspiracje developerów Ubisoftu są aż nadto widoczne i w grze brakuje nieco jakiegoś indywidualnego wyróżnika w obszarze gameplayu.
Uwaga na nerwicę natręctw
Starożytny Egipt w wydaniu Ubisoftu jest krainą, w której teoretycznie nie powinniśmy się nudzić. Praktycznie od początku zabawy mamy do dyspozycji mapę usianą dziesiątkami znaczników symbolizującymi potencjalne zadania do wykonania, miejsca ukrycia skarbów oraz obszary zamieszkałe przez wszelaki, pochodzący spod ciemnej gwiazdy element. Niestety z ilością nie idzie w tym przypadku w parze jakość. Dostępne w grze misje poboczne są nazbyt często zabawą w kuriera DHL lub też sprowadzają się do schematu: „porozmawiaj –> zabij -> znajdź skarb”. Osobom, które nie są w stanie zakończyć zabawy bez oczyszczenia mapy z przysłowiowych już „znaków zapytania”, rozgrywka może wydać się więc w którymś momencie mocno nużąca.
Technikalia
Egipski „Assasin’s Creed” to gra sprzed epoki „The Last of Us 2”. Niestety zagrałem w nią po raz pierwszy już po ukończeniu pozycji studia Naughty Dog. Różnice w warstwie graficznej obu pozycji widać szczególnie w czasie przerywników filmowych tworzonych na silniku gry. Postaci nazbyt często przypominają manekiny ubrane w kolorowe ciuszki i w peruki, ewentualnie przyklejane brody. Pewnie w momencie premiery nie przeszkadzałoby mi to aż tak bardzo, ale cóż… obecnie jednak rzuca się to mocno w oczy.
Gra cierpi oczywiście na dolegliwości typowe dla ubisoftowych otwartych światów. Dość często szwankuje detekcja kolizji między obiektami skutkująca przenikaniem się przedmiotów lub postaci widocznych na ekranie. Dodatkowo kamera, teoretycznie umieszczona za plecami głównego bohatera, potrafi się często zachowywać w bardzo dziwny sposób. Niestety najczęściej jest to widoczne w czasie pojedynków z wieloma przeciwnikami wewnątrz budynków.
Czy wspomniałem już o tym, że „Assasin’s Creed Origins” to pierwsza gra, której udało się zawiesić mój egzemplarz PS4? Jeśli nie, to właśnie to robię.
Miłość, śmierć i zabójcy
Ostatnią kwestią, o której chciałem wspomnieć, są bohaterowie historii – Bayek i Aya. Na pierwszy rzut oka mogliby być oni egipską wersją małżeństwa Roberta i Ani Lewandowskich. Niestety szwankuje tu trochę reżyseria, a może scenariusz lub sposób przedstawienia relacji między postaciami… Każdy pamiętający relacje wiedźmina Geralta z Yennefer lub Triss Merigold poczuje się mocno rozczarowany. Erotyzmu między Bayekiem i Ayą jest tyle samo, co powiedzmy między myszkami Mickey i Minnie. Bohaterowie gry zachowują się często jak nieprzepadające za sobą rodzeństwo, a nie jak kochający się mąż i żona. Być może, biorąc pod uwagę fabularne zakończenie, ma to pewne uzasadnienie, ale mimo wszystko (zwłaszcza że trafiają się tu tzw. momenty) pewien niedosyt w tej kwestii pozostaje.
Mimo wszystko…
Z powyższych akapitów może wyłaniać się obraz średnio udanej produkcji. Otóż drogi czytelniku wcale tak nie jest. Wszystkie wymienione wady omawianej pozycji bledną w moich oczach wobec jednej zalety, którą jest… starożytny EGIPT, EGIPT i jeszcze raz EGIPT! Możliwość wdrapania się na jedną z piramid w Gizie, przejścia się ulicami starożytnych Aleksandrii lub Memphis, wizyt w starożytnych świątyniach i podziwiania gigantycznych posągów egipskich bóstw, żeglowania rzeką Nil i obserwowania pracujących na brzegach rolników i w końcu spotkania ponętnej Kleopatry lub chorobliwie ambitnego Juliusza Cezara to niezapomniane atrakcje, które na długo pozostaną w pamięci każdego miłośnika epoki, w której dzieje się akcja gry.
Na koniec napiszę tylko, że gdyby Ubisoft kiedykolwiek zdecydowałby się na stworzenie wersji gry, wykorzystującej którąś z dostępnych na rynku technologii Virtual Reality, byłbym pierwszą osobą lecącą do sklepu po gogle.
Moja ocena: 7/10