„Persona 5”, czyli zmęczenie materiału
Niedawno miała miejsce premiera gry „Persona 5 Strikers”. Prawie że na premierę wyżej wymienionej udało mi się ukończyć pierwszą, zakupioną w 2016 roku część przygód Jokera i jego ekipy. Nie, żebym grał w nią taki szmat czasu. Aplikacja musiała po prostu poczekać na swoją kolej, co świadczy tylko o rozmiarze posiadanej wówczas przeze mnie „kupki wstydu”. Tak czy inaczej – grę udało mi się ukończyć. Niestety towarzyszyło temu uczucie, które można opisać słowami w rodzaju: „Uff! Nareszcie”, zamiast „Szkoda, że to już koniec” jak to miało miejsce w przypadku poprzednika, legendarnej już „czwórki”.
Z czego wynikało moje poczucie zmęczenia omawianą pozycją? Jak zapewne wiecie, Persona 5 jest grą, której ukończenie zajmuje około 90-100 godzin. W wersji „liżę wszystkie ściany” do ww. liczby można spokojnie dodać kolejne 50 godzin. Niestety w moim przekonaniu wspomniana ilość czasu nie przekłada się w tym przypadku w jakość. Przede wszystkim potwornie wymęczyły mnie ogromniaste pałace pełne odradzających się w koło Macieju przeciwników. Na dodatek „zestawy” wrogów, którymi twórcy postanowili wypełnić zaprojektowane miejscówki, bardzo szybko zaczynają się powtarzać. Ponieważ konstrukcja zwiedzanych podziemi wymusza częste cofanie się, do wydawałoby się wyczyszczonych już wcześniej z adwersarzy lokacji, szybko zaczyna trafiać nasz szlag w wyniku konieczności toczenia po raz n-ty tej samej potyczki.
„Taka specyfika gatunku!” zakrzykniecie zapewne. I nie będę mógł się z tym nie zgodzić. „Persona 5” to JRPG pełną gębą, ze wszystkimi charakterystycznymi cechami oraz wadami tego gatunku. Co jednak w przypadku czwartej części serii, ogrywanej na przenośnej PSV, sprawiało mi ogromną przyjemność, w przypadku „piątki” tylko męczyło i powodowało irytację. Przyznam uczciwie, że w końcowej części rozgrywki przełączyłem się na łatwy poziom trudności i włączyłem automatyzację walk. Dzięki temu, kiedy moi herosi, ubrani nie wiedząc czemu w ciuchy prosto z salonu dla miłośników sado-maso, przebijali się przez kolejne hordy przeciwników, ja mogłem oddać się w spokoju bardziej intrygującym zajęciom, np. przeglądaniu komentarzy w mojej bańce informacyjnej w najbardziej znanej spośród sieci społecznościowych.

Nie chciałbym być w tym miejscu źle zrozumiany. Uważam, że „Persona 5” to rewelacyjna gra, która wejdzie na pewno do historii gatunku. Nic by się jednak w moim przekonaniu nie stało, gdyby twórcy „ucięli” jakieś 20 godzin rozgrywki, sprowadzającej się do przebijania się przez tabuny uśmiercanych wielokrotnie powtarzających się przeciwników. Nawet po odjęciu wspomnianej liczby godzin walki i tak zostałoby w grze całkiem sporo, a wówczas stanowiłaby ona prawdziwe wyzwanie i świetną rozrywkę, a nie upierdliwą konieczność. Może wynika to z faktu, że im jestem starszy, tym bardziej staje się świadomym tego, że posiadany czas jest obecnie najcenniejszą posiadaną walutą w życiu, a konieczność jego marnotrawienia wywołuje u mnie raz za razem poczucie irytacji. A może to tylko moje dziwactwo… Obie córki, które dzielnie kibicowały mi w czasie zabawy (uciekając okazjonalnie z pokoju przy co bardziej mrocznych fragmentach historii) na wieść o tym, że to już koniec i że po kontynuacje na razie nie zamierzam sięgać, zareagowały dużym rozczarowaniem.